Rozmawiając z jedną z niezaprzeczalnych legend polskiej muzyki, naprawdę bardzo trudno ograniczyć się do kilku pytań. No bo jak tu być lakonicznym i nieciekawym wspomnień z szeregów Izraela, Moskwy, Armii, Houk, 2Tm2,3 czy wreszcie samego Maleo Reggae Rockers. Na szczęście Darek jest osobą niesłychanie rozmowną, pełną pasji i z przyjemnością uchylił specjalnie dla naszego portalu nieco ciekawostek ze swojej bogatej muzycznej historii, ale i nie tylko. Wszystko to w samym środku trasy "Maleo XXXX" celebrującej jego 40 lat na scenie.
Chyba mogę pokusić się o stwierdzenie, że każdy kto choć trochę otarł się o polską, szeroko rozumianą muzykę - ma coś twojego na półce. Ilość składów, projektów i twego wkładu w rodzimą muzykę jest bezdyskusyjna. Czujesz presję i oddech przeszłości tworząc nowe rzeczy?
To niesamowite, ile szczęścia miałem w życiu, spotykając tak genialnych i wspaniałych ludzi na mojej drodze. Stanęli przede mną giganci: Robert Brylewski, Sławek Gołaszewski, Stopka, czyli Piotrek Żyżelewicz, potem Paweł Kelner i wielu innych, którzy wnieśli ogromny wkład w moje życie. Mogę powiedzieć, że zawsze do tego dążyłem, ponieważ moim celem było niesienie przesłania, czyli „message” dla ludzi, szczególnie dla młodych, w systemie, który nie dawał nam żadnych szans na rozwój, godne życie czy rozwijanie swoich talentów. Nawet na wyjazd z kraju było trudno, bo był stan wojenny, a podróżowanie było niemożliwe – wszystko było za Żelazną Kurtyną. Ale to nie znaczy, że nie mieliśmy dostępu do najnowszej muzyki. Dzięki Maćkowi Góralskiemu, Sławkowi Gołaszewskiemu, i innym, mieliśmy dostęp do najnowszej muzyki, szczególnie reggae i punk, które były wydawane w tamtym czasie. Były też koncerty – wielkim świętem był przyjazd zespołu Misty in Roots, który otworzył wielu ludziom oczy na to, czym naprawdę jest muzyka reggae. To nie jest tylko „sunshine reggae”, muzyka do zabawy, lecz muzyka wolności i buntu. Kiedy zacząłem czytać teksty Marleya, dotarło do mnie, że to jest właśnie to, czego szukałem – przez przysłowia, fragmenty z Biblii, mocne, nawet polityczne i społeczne teksty. Ludzie otwierali oczy na system i na swoje miejsce w życiu. Chciałem to kontynuować, więc robiliśmy to w załodze. Mieliśmy wspólny cel w Hybrydach, spędzaliśmy całe dni grając, próbując, dżemując. Pojawiało się wielu ludzi, muzyków, ale także artyści, którzy wnosili swój wkład w malarstwo i inne dziedziny. Nigdy nie miałem presji, żeby to, co robię, było hitowe, żeby z tego były przeboje, żeby na tym zarabiać krocie. Zresztą w tamtym czasie pieniędzy się nie zarabiało, bo nie przeszliśmy przez tzw. weryfikację, czyli egzaminy, które dawały możliwość grania za normalne stawki. Mogliśmy grać tylko w klubach studenckich i za śmieszne pieniądze. Gdyby nie pomoc moich rodziców, i tak miało wielu innych muzyków, nie moglibyśmy tworzyć muzyki. Kiedy już jechaliśmy na koncert, to było wielkie wydarzenie dla nas, ale też dla ludzi, dla których graliśmy. Bardzo wiele zespołów powstawało po koncertach. Zresztą Muniek powiedział, że założył T-Love po koncercie Kryzysu. Tak powstawały zespoły, jak grzyby po deszczu. Młodzi ludzie zakładali swoje kapele, bo widzieli, że można. Apogeum to był festiwal w Jarocinie, gdzie było naprawdę tysiące wyciągniętych rąk z kaseciakami , nagrywane było wszystko, a te kasety szły w Polskę i docierały nawet do najmniejszych miejscowości. Wyjazdy na koncerty nie były łatwe, bo nie mieliśmy wtedy busa ani możliwości wypożyczenia sprzętu, więc często jeździliśmy pociągami. Nie było na miejscu sprzętu, co stanowiło ogromny problem. Dużym problemem był także zakup instrumentów – jeśli ktoś nie miał znajomości ani rodziny za granicą, mógł kupić tylko za dewizy. Ale nigdy się nie poddawaliśmy i czuliśmy, że to, co robimy, jest ważne dla wielu ludzi. Zresztą już po odzyskaniu niepodległości w latach dziewięćdziesiątych wielu młodych ludzi zakładało rozgłośnie radiowe, często bez kapitału, i mówili, jak ważne były dla nich koncerty, szczególnie dla ludzi z mniejszych miejscowości, gdzie nie było klubów studenckich. Takimi miejscami były Jarocin oraz inne festiwale, jak Róbrege, Fama, Reggae nad Wartą, Winter Reggae w Gliwicach, w Rotundzie Krakowskiej i w innych miastach – w Toruniu, Gdańsku, Rzeszowie, Białymstoku i innych. W większych miastach wszędzie w klubach studenckich można było grać. Zresztą muszę powiedzieć, że nieraz te koncerty kończyły się interwencjami Milicji Obywatelskiej. Pamiętam, że nieraz Sławek Rogowski, „Gąsior”, szef Hybryd w tamtym czasie, nas wyciągał. Mogę powiedzieć z pełną świadomością, że nigdy nie dążyłem do sukcesu za wszelką cenę ani do sukcesu finansowego, ale oczywiście pieniądze, gdy przychodziły, dawały radość, że można żyć z grania i utrzymać rodzinę. To zaczęło się w latach dziewięćdziesiątych, ale było bardzo trudne.
Z czasem, jednak sytuacja się poprawiła, ale głód muzyczny nie wygasł?
Tak. Z czasem warunki bytowe się poprawiły. Jako ADHD-owiec mogę powiedzieć, że dla mnie wciąż wyzwaniem są nowe rzeczy. Ciągle jestem głodny nowych piosenek, nowych koncertów, nowych albumów, nowych składów. Zawsze tak było. Kiedy w Famie zaprzyjaźniłem się z Gumą, zaowocowało to graniem w Moskwie. Tak samo wszystkie inne składy zawsze wynikały z braterstwa i przyjaźni, a nie z koniunkturalizmu. Dlatego tak żyję do tej pory i zawsze gram z ludźmi, z którymi czuję braterstwo, z którymi czuję głębszą więź, szczególnie duchową. Nie mam żadnej presji związanej z tym, czy to, co robię, będzie dobrze odebrane. Zawsze kierowałem się tym, że przede wszystkim ma to się podobać mnie i moim przyjaciołom.
Masz swoją ulubioną "muzyczną twarz" z tych wszystkich lat?
Myślę, że to cały czas ta sama twarz, która ma tylko inny wyraz. To jest muzyka, która jest prawdziwa – niezależnie od tego, czy to reggae, punk, czy muzyka folkowa. Wszystko to ma jeden rdzeń. Sławek Gołaszewski nauczył mnie na początku, że muzyka jest jednością, że są tylko środki wyrazu do tego, co chcesz przekazać ludziom. Dlatego ze wszystkich swoich muzycznych wcieleń jestem bardzo wdzięczny Bogu za to, co mi dał – za to, że dał mi taką drogę muzyczną, że udało mi się stworzyć i współtworzyć ponad 70 płyt. Sam nie wiem, kiedy to wszystko się wydarzyło.
Tworzyłeś rzeczy zaangażowane, buntownicze, ale też niosące nadzieję, mocno duchowe. Mam wrażenie, że twoja twórczość jest takim idealnym odzwierciedleniem samego charakteru istoty ludzkiej - złożonej i zmiennej. Chyba wspaniale posiadać taki muzyczny, wolny wachlarz emocji który możesz prezentować według uznania i aktualnej chwili?
Otworzyłem się na różne rzeczy – zawsze były zaangażowane, oczywiście buntownicze, ale także takie, które dają nadzieję. Przede wszystkim dają nadzieję. Jeszcze w czasach komuny graliśmy muzykę ku pokrzepieniu serc. Była to dla nas wielka muzyczna podróż, którą mogliśmy dzielić w klubach i na festiwalach, szczególnie w Jarocinie czy na Róbrege. Spotykając po wielu latach ludzi, dla nich te wydarzenia były bardzo ważne, ale dla nas także ukształtowały nas i dały pewnego rodzaju ochronę przed pokusami działań niezgodnych z duchem. Oczywiście nie wszystkie decyzje, które podejmowałem w życiu, były zrozumiane przez ludzi. Moje nawrócenie, moje różne projekty nie zawsze spotykały się ze zrozumieniem pewnej grupy ludzi. Doświadczyłem też hejtu od ludzi, którzy uważają, że mają monopol na to, jak człowiek powinien żyć. Nie dają wolności do tego, by człowiek mógł zmienić swoje życie, przeżyć katharsis, nawrócenie, czyli drogę duchową. Nigdy nie będzie tak, że człowiek będzie taki sam, jak był 40 lat temu, bo życie weryfikuje wiele sytuacji, wiele słów, wiele haseł i sloganów. Weryfikuje to, czy jesteś wierny samemu sobie.
Czy nie jest to dobry przykład, zachowania punkowej, niepokornej duszy i postawy przy jednoczesnym silnym poczuciu duchowości i szukania wewnętrznego spokoju?
Pytasz czy można pogodzić rebeliancką duszę z duchowością i postawą szukania wewnętrznego pokoju? Myślę, że tak. W moim przypadku te rzeczy się nie wykluczają, a wręcz przeciwnie – to jest synergia. Dzięki temu mogłem pojechać do Aleppo, kiedy było w czasie oblężenia, z misją pomocową do Afryki. Nie dawałoby mi to spokoju, gdybym tylko siedział i teoretyzował. Wiara dała mi imperatyw do działania. Żyjemy tutaj tylko raz, mamy ściśle określony czas, płyniemy po strumieniu czasu dążymy do niebiańskiego Syjonu. Można próbować zabezpieczyć się materialnie, ale wtedy traci się duszę, serce i dziecięctwo, które jest podstawą ciekawości świata i ludzi. Paweł Kelner miał o tym piosenkę "Dziecięce uczucia".
Świetny numer. Uchyl jeszcze proszę rąbka tajemnicy - na przyszły rok planowana jest premiera dokumentu „Made in Stanclewo” opowiadającego m.in. o powstawaniu albumu „Legenda” Armii - jednej z najwybitniejszych i najważniejszych płyt polskiego rocka. Masz swój udział w tej produkcji?
Rozmawiałem już wstępnie z reżyserem Łukaszem Kauganem i jestem umówiony na dłuższą rozmowę na temat Stanclewa, bo to był bardzo ważny czas w moim życiu. To był dla mnie jeden z ciekawszych artystycznie okresów w moim życia i to że mogliśmy mieszkać razem i tworzyć razem. Tam powstała „Legenda” Armii , w której miałem swój udział. Oczywiście płyta była autorstwa Roberta Brylewskiego i Tomka Budzyńskiego, ale każdy z nas wniósł jakiś wkład w tę płytę. Dzięki temu, że Marcin Miller udostępnił nam nie tylko domy na wsi, ale także sprzęt, który był wtedy jednym z najlepszych w Polsce, mogliśmy być naprawdę niezależni i spędzać czas na próbach , rozmowach i nagraniach. To, co robiliśmy w Hybrydach, przeniosło się do Stanclewa w jeszcze większym, bardziej zintensyfikowanym stopniu. Tam powstała przecież kolejna płyta Armii czy Izraela. Właśnie tam przyszedł mi pomysł na "See I & I", kiedy siedziałem sam w studio którejś nocy. My z Bananem i Stopką mieszkaliśmy na tzw. „jedenastce”. Czasami przyjeżdżała też do mnie Ela, Robert z rodziną mieszkał na stałe w swoim domu, tzw. „trzynastce”, Mrówa długi czas mieszkał na „dziewiątce”, a Paweł Kelner na „Szmitce”. Pomieszkiwaliśmy tam od czasu do czasu, oczywiście nie cały czas, bo trzeba było wracać do "Matrixa", do Warszawy – ale spędzaliśmy naprawdę dużo czasu na Warmii.
Skoro poruszyliśmy temat „Legendy” - jak wspominasz Roberta Brylewskiego? Miałeś okazję widzieć jego duchowe poszukiwania w Izraelu jak i gniewną, epicką ścianę dźwięku w Armii. Kolejny piękny przykład muzykalnego yin yang?
Robert Brylewski był moim bratem, przyjacielem i naprawdę człowiekiem, bez którego nie wyobrażam sobie mojej muzycznej drogi. Robert był w dużym stopniu człowiekiem renesansu, posiadał wiele talentów: nie tylko muzycznych, ale też plastycznych, realizatorskich. Był niesamowitym realizatorem, miał ucho – myślę, że jedno z najlepszych w Polsce, a moim zdaniem najbardziej oryginalne. Pamiętaj, że pierwszą płytę Houka „Soul Ammunition” udało się nagrać w trzy dni: pierwszego dnia nagranie, drugiego poprawki, a trzeciego mix. To było chyba najszybciej nagrana płyta w moim życiu (płyta koncertowa Armii to co innego). Był poza tym genialnym kompozytorem i gitarzystą – takim, który zostawił po sobie niepodrabialny styl. Myślę, że nikt do tej pory nie gra w ten sposób. Jego cała gra polegała na tym, że... był niepodrabialny. Do tej pory gitarzyści, którzy są technicznie totalnie zaawansowani nie mogą wyjść z podziwu jak on to zagrał! Robert nie był wirtuozem gitary, ale zawsze to, co zagrał, było genialne. Był też świetnym wokalistą, tekściarzem i idealistą. Nie miał nigdy parcia na szkło ani na pieniądze. Robił to, co kochał, i był wolny w tym wszystkim i prawdziwy. Miał duszę buntownika, ale przy tym był bardzo empatyczny, ciepły, zawsze kulturalny i nigdy nie robił nikomu świństw. Zawsze bronił słabszych i chciał zawsze dążyć do dobra ogólnego. Zresztą, zawsze starał się pomagać młodym kapelom, był dla nich pomocny, zawsze odpowiadał na wszelkie pytania. Myślę, że wywarł wielki, wielki wpływ na wielu muzyków, ale i nie tylko – na wiele ludzi, którzy byli zafascynowani jego grą, jego osobą. Był genialnym kumplem, zawsze pomocnym przyjacielem, ale też miał mega niesamowite poczucie humoru. Pamiętam, że w trasach to czasami pękaliśmy ze śmiechu, tworząc jakieś różne kalambury, jakieś gry. Ogólnie, niesamowite czasy, takie beztroskie, szczególnie w latach osiemdziesiątych – wbrew pozorom, bo na zewnątrz była szara, ponura i ohydna komuna, a my tworzyliśmy świat, który był piękny, który był kolorowy i który też, było widać, emanował na innych.
Miałeś swojego mentora?
Na samym początku to Sławek Gołaszewski był moim mentorem, który wprowadzał mnie w arkana reggae, gdyż posiadał mnóstwo nagrań na magnetofonie szpulowym i kasetach, i częściowo też płytach. Miał nieprawdopodobną wiedzę na temat Reggae i ruchu Rastafari. Był filozofem i w jedyny, w swoisty sposób, umiał to wszystko łączyć w jedną ideę, ścieżkę, kierunek, czyli system myślowy i filozoficzny. Dla mnie to był przełom w myśleniu. Pokazał mi, że muzyka właśnie jest jednością, że można czerpać z muzyki z całej ziemi, z całego świata. Mamy do tego prawo, bo jesteśmy ludźmi na tej jednej planecie. Wnosimy coś swojego do całości, ale też możemy korzystać z pewnych instrumentów i narzędzi, które wymyślili inni ludzie, tworząc nowe rzeczy.
Rozmawiamy w połowie twojej trasy koncertowej z okazji 40 lat na scenie, z tego co widzę wszystko idzie dobrze. A jak twoje wrażenia?
Wszystko się niesamowicie skleja i synergizuje. Gramy naprawdę przekrojowy repertuar – od Kultury, Izraela, Moskwy po Houka. My już po sześciu/siedmiu koncertach widzimy reakcje ludzi: niesamowite wzruszenie, energię, ale też totalny czad. I to, że moglibyśmy grać przez kilka godzin, bo ludzie nie chcą nas ze sceny puścić.
Ogromnie się cieszyłem, gdy w ramach celebracji twojego jubileuszu wykonałeś na tegorocznym Jarocinie z Gumą jeden z moich ulubionych, nieco zapomniany numer Moskwy - Wiem. Obecnie jest on również Gościem na twoich koncertach.
Tak, cieszę się, że na trasie jest Paweł - mój przyjaciel jeszcze z dawnych lat, kiedy graliśmy w Moskwie oraz, że możemy grać te piosenki, które powstawały wtedy na tę płytę Moskwy z gwiazdą i w której też miałem swój udział. Te teksty napisane przez Pawła niosły wtedy nadzieję i mądrość ludziom i są dalej aktualne. Cieszę się, że możemy świętować razem na jednej scenie. Zaczynaliśmy, że Paweł wychodził tylko na swój set, a teraz już właściwie gra cały koncert.
Występ w kultowych Hybrydach 26.10. zapewne będzie dla ciebie swoistym sentymentalnym wehikułem czasu?
Tak. Bardzo się cieszę, że udało się ostatni koncert zrobić właśnie w Hybrydach, bo to jest taki naprawdę – jak mówisz – wehikuł czasu. Te 45 lat zaczęły się właśnie tam. Jak mówiłem, tam powstawały płyty, jedne z naj... chyba prawie wszystkie moje ważne (oprócz Stanclewa) tam też rodziły się i rozwijały przyjaźnie, bo spędzaliśmy tam naprawdę wiele, wiele czasu. Bardzo cieszę się, że tam właśnie będzie finał tego koncertu i że będą tam i Paweł Gumola, i Tomek Budzyński - tak ważni ludzie w moim życiu.
Jesteś osobą, która nigdy nie zabiegała o medialny szum. Po prostu robiłeś swoje. Nie dawałeś się szufladkować i głośno mówiłeś co czujesz. Myślisz, że to pozwoliło ci zachować artystyczną wolność i duchową równowagę?
To, że jestem na tym etapie mojej drogi, zawdzięczam Bogu, moim przyjaciołom, mojej żonie, i temu, że uwierzyłem, że muzyka jest misją, transmisją do serca drugiego człowieka. Dzięki tej muzyce poznałem wielu wspaniałych ludzi, mogłem być w wielu krajach, na wielu kontynentach i mogę żyć tak, jak chcę, jak pragnę, i mogę z tego żyć. Chyba to jest mój największy sukces, jeśli chodzi o granie muzyki – że mogę być niezależny. I ciągle jestem głodny nowych rzeczy. Jeśli o to chodzi, to nie jestem "spełnionym" muzykiem, bo ciągle... Może to też przez w dużym stopniu przez moje ADHD – mam w sobie jakiś taki mocny imperatyw, żeby robić ciągle nowe rzeczy. Na pewno nie stałoby się to, gdybym nie poznał w swoim życiu Jezusa Chrystusa, który pokazał mi, kim jestem. Pokazał mi moje ograniczenia, mą grzeszność, moje nieprzystosowanie do życia i mój egoizm. Ale też pokazał mi, że mnie kocha właśnie takiego, jakim jestem, ale nie chce, żebym był w tym miejscu, w którym jestem. Że On pomaga mi być lepszym człowiekiem, lepszym mężem, lepszym ojcem, lepszym dziadkiem, lepszym muzykiem. To jest ważne w życiu.
Wydaje mi się, że nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o twojej żonie - Eli. Widać, że jest dla ciebie wielkim oparciem i ostoją. To wspaniałe.
No właśnie, dopiero teraz, jakby... to pytanie o moją żonę, Elę. Bez której na pewno bym nie był w tym miejscu, w którym jestem. Właściwie nie wiadomo, gdzie bym był, co bym robił. Wydaje mi się, że ona była tą kotwicą, która mi pozwalała zawsze mieć ten azymut na właśnie na mój dom, na małżeństwo, na miłość, na dzieci. Trochę okiełznywała moje szaleństwo. Ale też jest moją nie tylko żoną, ale najlepszą przyjaciółką. Że mamy wspólne zainteresowania, wspólną muzykę. I widzę, że kocham ją coraz bardziej, oczywiście miłością dojrzalszą niż tą, kiedy się poznaliśmy. I nie wyobrażam sobie życia bez niej.
To tak na koniec. Jakbyś miał zachęcić kogoś, kto nie miał z tobą styczności, chciał poznać a nie wie od czego zacząć - jaki utwór lub album byś mu zaproponował?
Nie wiem tak naprawdę, co bym mógł polecić tak od razu jako takie pięć utworów. Pierwszych z brzegu, no to nie wiem, może: Transmission Into Your Heart – Houk, See I & l – Izrael, Jesteś wierny - 2Tm2,3, Nikt – Kultura, Słyszę - Maleo Reggae Rockers i z mojej ostatniej solowej płyty Zion Vibez – Syjon.
Wielkie dzięki za możliwość rozmowy i udanych dalszych celebracji!
Rozmawiał: Wojciech Markowski
https://www.electrolite-wm.com/
www.instagram.com/electrolite.wm
https://www.facebook.com/electrolite.wm
Nieznany
electrolite.wm@gmail.com
Muzyczna 15
Warszawa, 00-001