Wspaniale patrzeć jak ten zespół sukcesywnie się rozwija i wciąż zaskakuje a sprawa przecież nie jest prosta. Nie mają chłopaki piosenek, przebojowych refrenów, nie startują w talent szołach, nie proponują im udziału w eurowizji ani w reklamach odkurzaczy, klipy w tv nie istnieją a utwory nie lecą w najpopularniejszych stacjach radiowych. Do tego nie ułatwiają sprawy fotografom grając często w półmroku albo przy strzelających stroboskopach. Wszystko pod górę, ale jak widać to nic takiego, bo co roku obserwuję jak sukcesywnie rośnie im frekwencja koncertowa i to jest piękne. Spokojna, przemyślana praca od podstaw. I tak już prawie 17 lat.
Tides From Nebula zagrali w Progresji, ich domu, w rodzinnym mieście. Tu zawsze można było liczyć na rzeczy wyjątkowe, dużo zaprzyjaźnionych twarzy i finał trasy. Wydarzenie promowało nowe, szóste wydawnictwo „Instant Reward”. Było jak zawsze: mnóstwo emocji, świateł, klimatu, ludzi i podróży do innego świata. Solidna reprezentacja nowej płyty w postaci m.in. Burned to the Ground, Fearflood, The Haunting, dynamicznego Rhino oraz dużo klasycznych, wyczekiwanych numerów jak Sleepmonster, The Fall of Leviathan, The Lifter, Only With Presence, From Voodoo to Zen, Dopamine a na koniec tradycyjnie Tragedy of Joseph Merrick.
Często na koncertach TFN towarzyszą ciekawe suporty, w przeszłości był to m.in. świetny Obscure Sphinx, Bokka, ROSK czy Sunnata, obecnie ponownie było to In2Elements. Lubię ten zespół, bo eksperymentuje, nie zamyka się w ciasnej szufladzie gatunkowej, nie osiada na laurach, wyrobił sobie rozpoznawalny styl (co w tej muzyce nie jest łatwe) a jego wydawnictwa wciąż przynoszą wiele dobrych momentów. Mają na siebie pomysł, przykładają dużą wagę do wydawnictw, koncertują po świecie i supportowali m.in. God Is An Astronaut, Pure Reason Revolution czy Marillion. Jeśli miałbym wskazać ulubiony album miałbym z tym problem. Debiut to sentyment, „Eartshine” był kiedyś moim soundtrackiem nocy, „Eternal Movement” - bezpieczną wyprawą w stratosferę, „Safehaven” koił melancholią, „From Voodoo to Zen” to podkład pod mroczne czasy. Ostatnia płyta wymaga jeszcze okrzepnięcia.
Pamiętam jak kiedyś zachęcałem wszystkich do ich poznania. To nasz rodzimy, świetny kawałek muzyki – może nie medialnej, nie komercyjnej, ale tworzonej z pasją i co najważniejsze POMYSŁEM. Od jakiegoś czasu nawet metodą DIY co szanuję całym sercem.