osoba trzymająca trzy płyty CD w rękach
07 lipca 2025

RELACJA: Back To Beginning 05.07.2025 

Czy było to najważniejsze koncertowe wydarzenie w historii muzyki metalowej? Biorąc pod uwagę powód i znaczenie, jakie ten show odegrał - można zaryzykować stwierdzenie, że TAK. I niech kilka słabszych momentów nie przesłoni nam całości, bo zarówno ci obecni na miejscu szczęściarze jak i skablowani, podłączeni do ekranów, mieli okazję przeżyć i zobaczyć rzecz absolutnie wyjątkową.
"Back to the Beginning" było nazwą pożegnalnego koncertu Black Sabbath z Ozzym Osbournem, który odbył się 5 lipca 2025 roku w Birmingham. Tam, gdzie wszystko się zaczęło. Sobotni koncert miał miejsce w Villa Park a zyski z niego zostały przekazane na cele charytatywne. Koncert był transmitowany na żywo, a nagranie było dostępne do obejrzenia po zakupie dostępu, z czasowym opóźnieniem i tylko przez określony czas.
Ta inicjatywa, mogła się nie udać i chyba do końca u niektórych budziła zaniepokojenie czy dojdzie do skutku. Udało się, a my zostaliśmy na te kilka godzin, zabrani w naprawdę imponujące muzyczne miejsca. Występ był okazją do oddania hołdu dla twórczości zarówno Ozziego jak i Black Sabbath, a wielu artystów podkreślało tego dnia, jaki wpływ miała na nich ta muzyka.
Za całą konferansjerkę odpowiadał Jason Momoa, robiący co chwila własne relacje oraz zdjęcia i który błyskawicznie zjednał sobie sympatię zgromadzonych deklarując muzyczne przywiązanie do metalowej nuty.
Nie będę opisywał całości, wszystkich zespołów i trzymał się sztywno chronologii. Skupię się po prostu na rzeczach, które podobały mi się najbardziej. Było kilka mocnych momentów prawie od początku.
Wokalną moc i formę tego dnia zaprezentowali Jaya Buchanana ( RIVAL SONS), Lzzy Hale ( Halestorm) oraz Yungblud – kapitalne, mocne występy. Tradycyjnie hurtownię gruzu zaserwowali Lamb of God oraz Slayer, który mimo, iż dawał do pieca to wzrok Toma Araya sprawiał wrażenie, że jest tu bardziej by oddać hołd głównej Legendzie, niż iść na krucjatę. Gojira pozamiatała głównie za sprawa Mea culpa (Ah! Ça ira!), Alice in Chains i Pantera pokazali profesjonalizm oraz klasę, a prawdziwą magię na scenie wprowadził Tool, który doczekał się chyba pierwszego dobrego broadcastu od dawna, i który pokazuje, że i w pełnym słońcu oraz bez efektownej otoczki, potrafi zahipnotyzować. Podobało mi się przejście z Hand of Doom do Ænema.
Wisienką na torcie przed głównymi bohaterami były jednak dla mnie projekty – perełki, pod wodzą Toma Morello składające się z różnych muzyków i wykonujące wiele klasycznych numerów. To one zostaną ze mną najdłużej. Fenomenalny Steven Tyler przywrócił wokalny szał Aerosmith w dynamicznych The Train Kept A-Rollin', Walk This Way i Whole Lotta Love po raz kolejny udowodnił, że jest jednym z najlepszych rockowych frontmanów na świecie. Absolutny perkusyjny sztos zaprezentowali Travis Barker, Chad Smith oraz Danny Carey w Symptom of the Universe, a Papa V Perpetua z Ghost oraz Lzzy Hale dobrze poradzili sobie kolejno w Bark at the Moon i The Ultimate Sin. Zawsze miło jest też widzieć, jak scenę przejmuje Sammy Hagar (The Red Rocker) tym swoim pozytywnym, luzackim klimatem – zaśpiewał m.in. Flying High Again.
Metallica to instytucja, zagrała zawodowo, mimo iż niedawna trasa odbiła się na głosie Jamesa. Nie dawał rady w wysokich partiach w Hole in the Sky (nie grali tego chyba od jakiś 15 lat), ale samo wykonanie i energia – jak najbardziej na plus. Ciekawostką było wybranie i zagranie Johnny Blade – znów zaskoczenie, ale rozumiem ideę: to ostatni album oryginalnego składu Sabbathów. Oprócz tego turbo, mordercze klasyki: Creeping Death, For Whom the Bell Tolls, Battery oraz Master of Puppets.
Nastała pierwsza z najważniejszych chwil wieczoru. Na scenie na specjalnym podnośniku, na czarnym, skórzanym, nietoperzowym tronie przy dźwiękach O Fortuna pojawił się Ozzy i przy wsparciu Zakka Wylde’a, Mike Ineza (był basistą u Księcia Ciemności nim wstąpił do AIC), Adama Wakemana na klawiszach oraz mocarnej dłoni Tommy’ego Clufetosa rozpoczął niesamowity występ i mówię tu od strony wokalnej i kondycji – bo wszystko inne było oczywiste.
- Let the madness begin! - krzyknął i wjechały pierwsze takty I Don't Know. Ozzy brzmiał rewelacyjnie, naprawdę prawie dokładnie tak, jak go zapamiętałem podczas ostatniej wizyty w Krakowie dziewięć lat temu. Nie wiem jakie wspomagacze techniczne czy inne musiały wejść na warsztat, ale w ogóle mnie to nie interesowało.
Nie należy oczekiwać, że jego forma i stan zdrowia nie będzie poddawana ocenie i trzeba o nich wspomnieć. Tak. Ozzy walczył. Na scenie toczył prawdziwą bitwę ze swoimi słabościami i trudnościami, chyba najtrudniejszą jaką kiedykolwiek miał. Miłość, determinacja, pasja wygrały i dały dodatkowe siły. Ciało odmawiało posłuszeństwa, ale gardło dawało z siebie wszystko. Zagrany po sobie Mr. Crowley i Suicide Solution poleciały energicznie, a nasz Bohater, gdy tylko mógł, zachęcał wszystkich do zabawy i wznoszenia rąk do góry.
Nie będzie niespodzianką jak napiszę, że z tego występu na zawsze zostanie ze mną przeszywający na wskroś Mama, I'm Coming Home (czy jego autor Lemmy był wtedy z nami wszystkimi? – na pewno). Ta piękna kompozycja plus widok Ozziego spotęgowało jeszcze bardziej jego wydźwięk a kamery co chwila wyłapywały płaczące twarze niezależnie od płci i wieku. Cholera. Nawet ochroniarze płakali. Głos również już szwankował, ale wzruszenie na pewno robiło swoje. Set zakończył Crazy Train – wskoczyliśmy wszyscy w ostatnią podróż po szalonych torach z nawiedzonym Maszynistą. Idealny finał pierwszej części.
Występ Black Sabbath był absolutnym zwieńczeniem wieczoru. Definitywny również koniec pewnej ery w muzyce. Od inteligentnie wymyślonego pomysłu intra z tytułowego numeru przejście w War Pigs, N.I.B., Iron Man, podziękowania, pozdrowienia i na zakończenie – Paranoid. Zespół znów w komplecie i w tym ikonicznym składzie ponownie od kilkudziesięciu lat. Efektowany wystrzał sztucznych ogni. Wieczór przeszedł do historii.
Black Sabbath, wraz ze swoim debiutem z 1970 roku dali strzał w kulturę kwiatów, miłości i pokoju. Otworzyli przed słuchaczami królestwo mroku i stylu z czasem określonego jako heavy metalu. Oczywiście można się spierać, czy były tu wcześniej zalążki u Steppenwolf czy jak dla mnie The Beatles z numerem I Want You (She’s So Heavy), ale patrzymy jednak całościowo. Ich muzyka, charakteryzująca się (zwłaszcza w późniejszym czasie) ciężkimi, przesterowanymi gitarami, mrocznymi tekstami basisty Geezera Butlera oraz nawiedzonym wokalem Ozza, wyznaczyła nowe kierunki w muzyce rockowej. Gitara Tonyego Iommi jest wciąż uznawana za pionierską w niskich strojach i która stała się wzorem dla wielu metalowych gitarzystów. Do tego cała otoczka: okultyzm, wojna, śmierć, cierpienie. Ta tematyka stała się integralną częścią całej estetyki metalu. Riffy, brzmienie i ogólny styl Sabbath to monolit i inspiracja dla wielu późniejszych zespołów.
Ten wieczór pokazał, ile wszyscy zawdzięczamy tym czterem chłopakom z robotniczego Birmingham. Wielkie pożegnanie i co najważniejsze – udało się z klasą. Mówiono, że „nie jest to pożegnanie – to podziękowanie”. Niech tak zostanie.

Nieznany

electrolite.wm@gmail.com 

 

Muzyczna 15

Warszawa, 00-001

Kontakt

Menu

Śledź nas

A website created in the WebWave website builder