AC/DC są jednym z takich zespołów, którym zmiana wokalisty nie zaszkodziła. Po zakończonym, z przyczyn tragicznych, łobuzerskim, wczesnym etapie przecierania szlaków pod wokalnym sztandarem Bona Scotta, nastała złota era Briana Johnsona z charakterystyczną manierą niczym papier ścierny na pełnych obrotach. Wydany w 1980 roku Back In Black kopniakiem wszedł do kanonu muzyki rockowej. Do dziś wśród zapaleńców uważających, że chłopaki nie grają wciąż tego samego toczą się dyskusje, który album lepszy – powyższy czy jednak Highway To Hell. Dwa monolity AC/DC. Ja zawsze rozjemczo uważałem, że oba są szczytowym osiągnięciem dla tych wokalistów. Wszystko inne jest w nich podobne – prawdziwe kopalnie hitów.
Czy komuś się to podoba czy nie - jest to muzyczna ikona, legenda i symbol. Mimo, iż nie uważam się, za ich gorliwego wyznawcę to, jak sobie podliczyłem, wyszło, że ich wydawnictwa na półce przez te wszystkie lata i tak wylądowały. Dlaczego? Bo jest to zespół, którego dobrze się słucha. Po prostu. O ile moja muzyczna przygoda z nimi zakończyła się albumowo gdzieś na wysokości początku lat 90-tych to zdarza mi się wracać do Live ’92 czy The Razor’s Edge, ba - jestem nawet jednym z tych co mają i lubią Fly on the Wall za tą szorstkość, surowość i brak napinki na stadionowe przeboje. Dla mnie to 100% zespół koncertowy, a w czasach największej świetności i zabójczej sekcji Malcolm-Angus maszyna powalająca energią, tłukąca rytmicznie i prosto – nie prostacko. Na tym polega dla mnie cały fenomen. Miałem okazję widzieć ich na żywo w składzie z Chrisem Sladem co cieszyło, ale niestety już bez Malcolma. Bawiłem się świetnie. Piątkowa, czwarta wizyta w Polsce, była okazją na powtórkę. Kto wie czy nie ostatnią. Do końca nie wiedziałem, czy chcę tego przeżycia i pogrzebania miłych wspomnień, ale ostatecznie nie żałuję.
Zanim usłyszeliśmy strzał klasyki otrzymaliśmy wyśmienity nowojorski
The Pretty Reckless. Nie udało mi się dotrzeć na nich, gdy złożyli kilka lat temu wizytę w Progresji i nie ukrywam, że decyzję o ostatecznym wybraniu się na piątkowy koncert podjąłem również przez nich. To co widziałem tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie mogę odpuścić okazji, aby ich obejrzeć w klubowych warunkach.
To świetny zespół z kilku powodów. Przede wszystkim - Taylor Momsen, absolutny rockowy zwierz z mocnym głosem, szaleństwem w oczach i odpowiednim dekadentyzmem w tekstach. Wszystko to w oparach hard rocka, rocka alternatywnego i mocniejszego bluesa. Ich set obfitował w killery już od otwierającego Death by Rock and Roll. Gdy rozbrzmiał wers But on my tombstone when I go - just put "Death by rock and roll" chyba każdy (kto usłyszał), a nie znał wcześniej był kupiony. Mi w pamięci utkwił oczywiście Witches Burn – dobrze pokazujący możliwości wokalne Taylor. W sumie grupa zaprezentowała dziewięć bujających utworów, a w zamykającym Take Me Down wokalistka chwyciła również za gitarę. Oby szybko do nas wrócili.
Organizacyjnie wszystko przebiegało punktualnie i w miarę sprawnie. Po rozgrzewającym secie nowojorczyków bohaterowie wieczoru wyszli na scenę punktualnie o 20:30 i dali blisko 140 minutowy, mocny, efekciarski show z największymi przebojami. Brian Johnson, Angus i Stevie Young, Matt Laug oraz Chris Chaney. Dwaj ostatni (odpowiednio za perkusją i z gitarą basową) grają na całej obecnej trasie zastępując Phila Rudda i Cliffa Williamsa.
Zaczęli od If You Want Blood (You've Got It) i był to strzał w dziesiątkę - witamy w dekadenckiej krainie ducha Scotta. Zaczęła się szalona zabawa, a na płycie i trybunach już każdy (kto posiadał) zasadził chyba na głowę charakterystyczne świecące rogi, które zawsze podczas koncertów Australijczyków przeżywają drugi boom, poza wieczorami panieńskimi.
Nie było raczej zaskoczeń, nawet osoba taka jak ja – nie śledząca setlist była w stanie wytypować większość żelaznych klasycznych numerów. A troche ich było: Back in Black, Thunderstruck, Shot Down in Flames, Hells Bells, Have a Drink on Me czy Sin City. Sceniczne gadżety również stabilnie: Rosie (teraz już w 3D), dzwon, ściana wzmacniaczy itp. Z nowszych m.in. bezbłędny koncertowo Rock 'n' Roll Train z albumu Black Ice, a także Demon Fire i Shot in the Dark (słuszne wybory, bo zapoznawszy się z ostatnim wydawnictwem uznałem, że dla mnie oprócz nich słuchalny był jeszcze tylko Through The Mists Of Time). Reasumując - prawie wszystko naprawdę dawało radę.
No właśnie, prawie wszystko. Warunki akustyczne Stadionu Narodowego nie są tajemnicą dla stałych bywalców, a także nie oszukujmy się – również tych bezpośrednio z branży. Pozytywnego zaskoczenia w tym względzie nie było i teraz. Znający te numery pobieżnie, zostali wystawieni na ciężką próbę, zwłaszcza gdy przy pewniaku Highway To Hell nastąpiło podkręcenie gałek – nie wiem czy nie najgłośniejszego, jakiego w tym miejscu doświadczyłem. Decybele lubię całym sobą, ale przyznaję, że w niektórych tonach poniżej 12 progu gitary - było już wiercenie w uszach. Trwało ono do samego końca, którego kulminacją było tradycyjne, ponad 20 minutowe Let There Be Rock z oszałamiającą wariacją gitarową Angusa bez przerwy przebierającego nogami, nie mogąc tradycyjnie ustać w miejscu. Dał się oczywiście obowiązkowo wynieść ponad scenę na platformie, na której po osunięciu na podłogę, okręcając się kontynuował gitarową jazdę. Wieczór zakończyło T.N.T. oraz For Those About to Rock (We Salute You). Obowiązkowy wystrzał armat, podziękowania i koniec.
Australijczycy to nie jest typ zespołu z ambicjami i przesłaniem mającym zmienić świat, nie uprawia konferansjerki i wywodów na temat światowej sytuacji oraz nie wchodzi w bezpośrednią interakcję z publiką zmuszając do zaśpiewów czy machania kończynami. Stawiają na muzykę i jak wspomniałem wcześniej – prostotę. Cała otoczka z gadżetami to dodatek, czasem może trącący kiczem, ale naprawdę urokliwy. Bo taki powinien być rock, taka jest jego esencja – emocje i gitarowy szał. Ten zespół jest jednym z tych, którzy oddają mu hołd nie tylko w tekstach, ale i powyższej otoczce. No i przyznaję - to co duet Brian i Angus wyprawiają wciąż na scenie naprawdę zasługuje na szacunek. Oczywiście, głos już nie taki, a i zwinność może nieco słabsza, ale hej! - chciałbym tak funkcjonować w tym wieku i po 2 godzinnym skakaniu z gitarą. Tak, Rock 'n' Roll konserwuje znakomicie.